„Wojna Światów” – czy warto do niej wrócić?

Wydana w 1898 roku, gdy Wielka Brytania podejrzliwym okiem podglądała unifikację i militaryzację Niemiec, Wojna Światów Herberta George’a Wellsa dość realnie opisywała inwazję obcych na naszą planetę. Ze stęchłych kartek wydobywał się smród ciał spopielałych przez lasery obcych i mroczni kosmici atakujący Londyn ogromnymi tripodami. Autor pisał tak naprawdę o zagrożeniach, jakie niosą ze sobą nowoczesna technologia i hipokryzji otaczającej religię.

Wszystko to działo się w czasach, gdy skala brytyjskiego kolonializmu była największa – atak Marsjan to tak naprawdę brutalna alegoria do militarnie zaawansowanych Brytyjczyków spadających z nieba na niespodziewające się niczego prymitywne plemiona, które były albo mordowane, albo wrzucane w obieg niewolniczy. Da się też zinterpretować czerwone chwasty porastające świeżo zroszoną krwią glebę. To nic innego jak odpowiednik Brytyjskiej kultury, która zalewa okupowane kraje, między innymi Indie, starając się wyprzeć ich rdzenne obyczaje. Autor książki stwierdza, że kolonializm jest skazany na porażkę – nawet jeśli ludzie nie powstaną, by sprzeciwić się swoim najeźdźcom, zrobi to flora i fauna. Jego powieść, to argument sam w sobie przeciwko ludzkiej arogancji i solipsyzmie. Argument, który być może pasuje bardziej do dzisiejszych czasów niż do tych sprzed stu lat. Chcecie się dowiedzieć jak mało znacząca jest ludzkość?  H.G. Wells i Steven Spielberg mają na to odpowiedzi.

Świat poszedł do przodu, a Spielberg dość szybko zorientował się, że metaforę z książki można całkiem zgrabnie przenieść w realia wygrzebującej się jeszcze z ataku terrorystycznego na World Trade Center Ameryki. Spójrzcie tylko na najdroższą scenę w filmie, gdzie kolosalny tripod dosłownie rozrywa asfalt, samochody fruwają w powietrzu, budynki się walą. Spanikowany tłum ucieka w popłochu. Ludzie krzycząc, gubią kamery i aparaty. Ściga ich gęsta ściana kurzu. Jeden gość krzyczy: Zostaliśmy zaatakowani, drugi mu odpowiada: Ale przez kogo? Kto mógłby nas zaatakować? – tak jak na Plaży Omaha w Szeregowcu Ryanie, tak tutaj dostajemy pełną chaosu scenę nakręconą z elektryzującym, dokumentalnym wręcz realizmem. Kilkanaście minut później widzimy Toma Cruise’a w samochodzie z dwójką swoich dzieci, wjeżdżając w zaciśniętą sterroryzowanymi i przerażonymi ludźmi ulicę. Zdesperowani, by przejąć stery samochodu naszego głównego bohatera, tłuką mu szybę, wyszarpują zza kierownicy i zaczynają okładać czym popadnie. To jest ta okrutna strona ludzkości. 

Wojna Światów jest pełna takich obrazów – ciała spływające w dół z brzegiem rzeki, pojazdy obcych widoczne gdzieś na horyzoncie, rozrzucone wszędzie części Boeinga 747 błyszczące w porannym słońcu. Jest nawet prom, który zostaje przewrócony na bok przez płynącego pod wodą tripoda. Jego rozmiar przez mętną wodę trudno ocenić. Widać tylko macki – Lovecraft byłby dumny. 

Intymność w pokazaniu kłopotliwego położenia naszej rasy nie jest porzucona przez Spielberga na rzecz efekciarskiego spektaklu. Zdjęcia z szarobarwnym filtrem, muśnięte monochromem odzwierciedlają spopielałą przyszłość przetrwania naszego gatunku w trakcie masowej inwazji na Ziemię. Podczas gdy niebo staje się ciemniejsze, ziemia się otwiera, a ekran wypełnia post-apokaliptyczny chaos, reżyser pokazuje nam serię zapierających dech w piersiach obrazów ukazujących naszą eksterminację. Robi to mądrze, używając efektów specjalnych, które pozostawiają naprawdę dobre wrażenie. I w przeciwieństwie do Michaela Baya czy Jerrego Bruckheimera wie, kiedy zwolnić. Jedna z najpiękniejszych scen w filmie pojawia się zaraz po scenie, w której tripod ściera w proch uciekający tłum, a wszystko co po nim zostaje – to setki kawałków postrzępionych ubrań, które leniwie i swobodnie opadają na ziemię.

Nie ma powodu, by udawać, że druga połowa filmu jest lepsza od pierwszej. Zmianę w tempie można zauważyć od razu, wszystko przez pięćdziesiąt minut śmigało na piątym biegu. Jednak to spowolnienie tempa perfekcyjnie oddaje nastrój i następstwa katastrofy, trudno się temu sprzeciwić. Z pierwszym seansem fakt – wybija to z rytmu, lecz z każdym następnym zaczyna wydawać się rzeczą naturalną. Chodzi o godziny po katastrofie, gdy panika opada i jest zastąpiona mieszanką zmęczenia, nihilizmu i prawie paradoksalnej siły woli potrzebnej do przetrwania. Co sprawia, że Wojna Światów jest jednym z najszczerszych filmów tego gatunku? To, że reżyser i film rozumieją i pokazują tę zmianę w emocjach i tempie.

Najwięcej krytyki dotyczyło sposobu, w jaki Spielberg zakończył swój film. A mianowicie – przeżył ktoś, kto nie powinien; na dodatek dostajemy dużą ilość szczęścia. Ale czy warto je krytykować na samym końcu filmu, szczególnie jeśli jest ono zasłużone? Każdy, kto potrafi zobaczyć na własne oczy ataki tripodów, chaos na promie, ludzi tonących we wnętrzach swoich samochodów, morderstwo człowieka, płonący pociąg, ludzkość przerabianą na papkę i stwierdzić, że Wojna Światów nie zasłużyła na tę swoją cząstkę szczęścia na końcu, to posiada jeszcze mroczniejsze serce niż ja. 

Szanse na bardzo dobry film były nikłe, Spielberg jednak znajduje ten pierwiastek świeżości w powieści adaptowanej już na wszelkie możliwe sposoby. Czy warto wrócić do Wojny Światów lub obejrzeć ją po raz pierwszy? Zdecydowanie tak. 



Categories: Filmy

Tags: , , , ,

Leave a Reply

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

%d bloggers like this: